Historia choroby cz. II
W latach 2001 - 2012 często coś, gdzieś... bez wyraźnej przyczyny, stale dokuczało. Kręgosłup określono jako kompletną ruinę, ćwiczyłam regularnie, chodziłam na rehabilitację. Czasem odzywał się jakiś staw, leczono, niby przechodziło, a może właziło gdzie indziej? Tak, najczęściej jak jeden przestawał boleć, drugi zaczynał. A mi wiele razy (zbyt wiele) dawano do zrozumienia, że nic mi nie jest, bo przecież wyniki dobre. To jednak bolało, nawet sam fakt, że chyba odbierana jestem jako hipochondryczka? Chyba zaczynałam się w pewnym sensie poddawać, a przede wszystkim nie mówić o różnych objawach, najpierw najbliższym, później krąg trochę się rozszerzał.
W 2012 trafiłam do innego lekarza chorób zakaźnych. Pani doktor zrobiła na mnie dobre wrażenie już przy pierwszej wizycie. Zostałam skierowana na kolejne testy, wyniki (WB) IgG oraz IgM pozytywne. Próbowano Unidox, niestety nie tolerowałam. Poleciały inne antybiotyki plus specyfiki naturalne. Właśnie to podobało mi się u Pani doktor, że nie stroniła od metod naturalnych i sama wiele polecała. Do tego bardzo rygorystyczna dieta, ale to akurat było dobre dla sylwetki.
Test w 2013 i 2014 IgG pozytywny, IgM negatywny. Było troszkę spokoju i wytchnienia. Gdzieś około 2014 pojawił się silny ból biodra, już widziałam się na stole operacyjnym, podczas wstawiania endoprotezy. Chociaż nie, terminy są tak długie, że pewnie możliwe byłoby wrzucenie jej do trumny? Zaliczałam ortopedów, zdjęcia RTG, tomografię... nic, nie ma się do czego przyczepić. Pewnie od kręgosłupa promieniuje. Z chodzeniem było coraz gorzej, musiałam zrezygnować z Nordic Walking, niestety.
I tak, lecząc się i jednocześnie ciesząc życiem, dotarłam do roku 2016, który chyba był najgorszy w całej tej historii.
Ból biodra jak był, tak nadal nie odpuszczał. Do tego, mniej więcej od kwietnia 2016, zaczęłam się czuć coraz słabiej. Wyjście do pobliskiego sklepu skutkowało tym, że już w połowie drogi chciałam usiąść na chodniku bo kompletnie nie miałam siły. Możecie mi nie wierzyć, ale to osłabienie było tak silne, że cała reszta wokół mnie przestawała mieć znaczenie, jakby nie istniała. W domu stale pokładałam się, nic mi się nie chciało... a może lepiej określić to - nic nie mogłam? Wtedy było mi to obojętne.
Z dnia na dzień było coraz gorzej. Doktor Ewa, wspaniała lekarka rodzinna wychodziła ze skóry, żeby odkryć co jest grane, masa badań, konsultacji, a ja słabłam, słabłam, słabłam...
Lewa strona ciała odmawiała posłuszeństwa, mięśnie lewej ręki i nogi spinały się do bólu i musiałam myśleć o tym, aby choć na chwilę je rozluźnić. Najtrudniej było zasnąć. W końcu napięcia zaczęły się zmieniać w częściowy niedowład lewej strony ciała. Później dowiedziałam się, że to było niewłaściwe określenie z mojej strony, ale ja to tak właśnie odbierałam.
W maju tamtego koszmarnego roku zrobiło się jeszcze gorzej, najgorsze były poranki, kiedy mnie roznosiło!!! Nie mogłam siedzieć, leżeć, chodziłam po domu roztrzęsiona, od czasu do czasu rozładowują napięcie sięgając zenitu, uderzając pięścią w ściany coś innego. Tu też jeśli nie chcesz, możesz mi nie wierzyć, zwłaszcza jeśli nie potrafisz, wyobrazić sobie mnie w takiej sytuacji. Pięścią w ścianę? Trwało to godzinkę, może dwie, później padałam jak dętka bez powietrza. Dwie skrajności, które zmieniały się nagle. Nie chciałam jeść, a nawet żyć. Marzyłam, żeby ktoś coś ze mną zrobił, cokolwiek, bo ja nie byłam wstanie nawet myśleć. Wytrzymałość człowieka ma pewne granice.
W końcu kliku lekarzy stwierdziło, że na pewno jest to depresja i być może...
nawrót boreliozy.
W połowie maja trafiłam do szpitala psychiatrycznego, gdzie ruszyło leczenie na dwa fronty, depresja i borelioza (po pozytywny wyniku WB). Chodziłam po korytarzu niczym zombie, zwłaszcza na początku, kiedy leki mnie przymulały. Z opieki lekarskiej byłam zadowolona, a sam szpital? No cóż, nie miałam pojęcia, ze psychiatria była i pewnie nadal jest niedofinansowana, przez co oddziały szpitale wyglądały tragicznie! Dwa i pół miesiące, które zmieniły nieco moje spojrzenie na świat. A gdybym chciała szczegółowo opisać ten pobyt, prawdopodobnie byłaby z tego książka.
Na boreliozę poleciały kroplówki z antybiotykiem. Pod koniec lipca (hospitalizacja trwała dwa i pół miesiąca!) wypis do domu. Przyjęłam go z ulgą, ale teraz mogę się przyznać, że i z obawą. Kiedy mąż wiózł mnie do domu cały czas myślałam - jak ja sobie dam radę?? Dałam, ale tylko dlatego, że mąż miał w tym czasie urlop i wszystko spoczęło na jego głowie. A i tak było to bardzo trudne wyzwanie, zwłaszcza, że urlopy kiedyś się kończą.
Po leczeniu szpitalnym stwierdziłam, z wielką radością, że ból biodra gdzieś wyparował i to całkowicie! Lewa strona była troszkę sprawniejsza, ale do normy jeszcze sporo brakowało. Tak przy okazji, kilku neurologów, którzy mnie badali, stwierdziło u mnie... Parkinsona. Fakt, pociągałam nogą (teraz już nie), ręka się trzęsła i były inne typowe objawy, z których spora część jest nadal. Podejrzenie było, ale ja stanowczo mówiłam temu panu - spadaj! Potrzeba było trochę czasu, aby stwierdzić czy to on, czy też zespół polekowy, czy wywołała to borelioza.
Od 19 września do do 21 grudnia prawie cały czas antybiotyki, często podwójne. Jeden dożylnie, drugi doustnie. Na święta przerwa w antybiotykach. I tak doszłam do końca 2016. Doszłam? Określenie mocno na wyrost.
Komentarze
Prześlij komentarz